Zacznijmy od początku: Czujczuj – co to za projekt?
Jeździmy po świecie i za pomocą różnych środków- teatrzyku cieni, zabaw, fotografii rozmawiamy z dzieciakami o emocjach. Ponadto uczymy je robić recyklingowe pomoce edukacyjne i zabawki oraz stawiamy recyklingowe place zabaw. Nie jesteśmy fundacją, wszystko co robimy opieramy na wymianie i relacjach. To tak w dużym skrócie.
Jak to się zaczęło?
Z wykształcenia jestem psychologiem, w Polsce zajmuję się wspieraniem grup z różnych powodów wykluczonych. W podróży zawsze najciekawsi byli dla mnie ludzie – ich historie i to, jak żyją. Dlatego postanowiłam, że będę wykorzystywać moje umiejętności również w drodze. Jeśli tylko były ku temu warunki, wyjmowałam z plecaka płachtę pedagogiczną, kredki i zabawki, a natychmiast zlatywały się miejscowe dzieciaki. Tańczyliśmy, bawiliśmy się i rysowaliśmy. Potem przychodzili dorośli zaintrygowani niecodziennym zbiegowiskiem. Zaczynaliśmy rozmawiać. Czasami zapraszali mnie na obiad lub oferowali nocleg. A ja zostawałam w wiosce czy miasteczku na kolejny dzień, czasem nawet kilka albo ruszałam w dalszą drogę.
Zauważyłam, że ta forma sprawdza się najlepiej kiedy nie jest tak, że przychodzę i coś proponuję, tylko wtedy, kiedy zachodzi wymiana – korzystam z gościny albo zbieram przepisy kulinarne czy bajki. Kiedy obie strony coś dają, wszyscy są na równi.
Gdzie dotarłaś ze swoją „emocjonalną” misją?
Docierałam do najróżniejszych miejsc, ale najbardziej ciekawiły mnie narody bez własnego państwa: Kurdowie, Romowie, Czeczeni… Dla Kurdów ważne było, bym opowiadała o ich kulturze innym, prosili: „O nas nikt nie wie, nie liczymy się. Powiedz w Polsce jak cię ugościliśmy, o naszej historii, o muzyce…”. Zaczęłam więc robić warsztaty o innych kulturach w polskich szkołach. To ciągle było mało, więc założyłam bloga. Za jego sprawą poznałam innych ludzi, którym odpowiadał taki sposób podróżowania. Utworzyliśmy grupę, którą nazwaliśmy Czujczuj – od emocji, nad którymi głównie pracujemy.
W styczniu wybieracie się do Jordanii, by prowadzić uliczne warsztaty z grupą syryjskich dzieci. Pracowałaś wcześniej z uchodźcami?
Tak! Trzy lata temu, będąc w ciąży pojechałam na projekt do irackiego Kurdystanu. Z grupą przyjaciół robiliśmy warsztaty z dzieciakami w ośrodku dla uchodźców w Domiz. Efektem tej pracy było m.in. wydanie albumu z rysunkami, które wykonały dzieci.
Wcześniej współpracowałam z ośrodkami z kurdyjskiej Sulemanji oraz robiłam krótkie akcje w Polsce i Turcji. Od wielu lat – razem ze fundacją Strefa Wolnosłowa – prowadzę projekt Historie Kuchenne. W ramach tego projektu uchodźcy uczą gotować w podstawówkach i gimnazjach, a ja opowiadam kto to jest uchodźca, migrant, czym są prawa człowieka. Teraz chcielibyśmy ruszyć z Historiami w zakładach karnych.
Jak wygląda codzienne życie dzieciaków w takich obozach? Ile dzieci jest w obozie, do którego jedziecie?
Tym razem nie jedziemy do obozu. Będziemy pracować na ulicy – z dzieciakami, których rodziny mieszkają poza ośrodkiem (ponieważ w nich już nie ma miejsca). Niektórzy wynajęli jakieś pokoje czy garaże, inni mieszkają w skleconych naprędce namiotach z koców i plandek. Wybraliśmy pracę na ulicy, ponieważ osoby poza obozami nie dostają praktycznie żadnego wsparcia. Jako uchodźcy nie mogą podjąć też żadnej pracy. Mało tego, rośnie ich dług za to, że są na terenie Jordanii nielegalnie. A wracając do dzieci…
Większość z nich nie chodzi do szkoły. Wolny czas spędzają na ulicy. Kiedy wspominam te, które poznałam np. w Iraku, jako pierwsze stają mi przed oczami ich rysunki – pełne krwi i przemocy. Na rysunkach pokazujących strach są głównie burza i skorpiony – największe zmory życia w namiocie. Kiedy jednak bardziej się zastanowię, to przez to wszystko przebijało nie cierpienie, tylko ogromny potencjał. Te dzieciaki były chłonne jak gąbki. Inteligentne i uczciwe. Cieszyło je naprawdę wszystko. Gry i pomysły na zabawy, które im proponowaliśmy przekazywały sobie z prędkością błyskawicy. Rano robiliśmy zajęcia indywidualnie w namiotach, potem dla grup na polu. Często, gdy szliśmy do jakiegoś namiotu oddalonego o wiele kilometrów, okazywało się, że dzieciaki już bawią się w to, co robiliśmy gdzieś kilka tygodni temu. No i ta wdzięczność! To było aż zawstydzające, bo przecież nie robiliśmy nic takiego a byliśmy traktowani z niesamowitą gościnnością.
Dlaczego uważacie, że wasze warsztaty – o uczuciach i emocjach, są ważne? Sporo mówi się o akcjach ze śpiworami, o zbieraniu pieniędzy dla uchodźców – o warsztatach słyszę po raz pierwszy.
Absolutnie nie kwestionuję faktu, że najważniejsze jest zadbanie o ciało (jedzenie, ciepłe ubranie, dach nad głową). Ale nie zapominajmy o emocjach! Nadawanie sensu, przepracowywanie traum, uzmysłowienie sobie własnego potencjału, szukanie wsparcia są na drugim miejscu, ale nieodłącznie powiązane z ciałem. Bo jedno wpływa na drugie.
Ciężko sobie nawet wyobrazić jak taki potworny stres – porzucenie rodzinnego domu, niepewność jutra, rozdzielenie rodzin… Wszystko to wpływa na dzieci. Do tego dochodzi wspomnienie wojny i wszystkiego, co się działo w Syrii. To niesamowite, ile dzieci pamiętają. Ostatnio bardzo poruszyła mnie sytuacja podczas Historii Kuchennych. Robiłam warsztaty z panią z Ukrainy. Na zajęcia przyszła ze swoim trzyletnim synkiem. Śliczny, wesoły chłopczyk, cały w podskokach wchodzi z nami do szkoły. Nagle widzi akwarium, dopada do niego i zaczyna płakać. Patrzę na Nastję pytająco a ona mówi – „My na Ukrainie mieliśmy kawiarnię. A w niej akwarium i dwie rybki: Kiryła i Bogdankę. Ja nawet nie wiem, czy z tego akwarium coś zostało”.
Poza warsztatami, jedziecie tam również budować recyklingowy plac zabaw. Dlaczego?
Zależy nam na tym, by umożliwić małym uchodźcom bycie tym, kim są – dziećmi. Miejsce, które z założenia służy zabawie, pokazuje, że ta czynność jest ważna. Że jest niezbędna dla rozwoju. Plac zabaw rozwija m.in. małą i dużą motorykę, koordynację, planowanie ruchu, równowagę, odwagę. Nie bez powodu posłużymy się recyklingiem, który wpływa na: kreatywność, myślenie abstrakcyjne i symboliczne czy wyobraźnię przestrzenną. Chcemy pokazać dzieciom, że mogą wpływać na rzeczywistość bardzo prostymi środkami.
Wiemy, że podczas naszego pobytu nie będziemy w stanie dotrzeć do wszystkich potrzebujących dzieci. Ale zostawimy po sobie miejsce (jeśli pozwolą na to fundusze – nie jedno), z którego każdy będzie mógł korzystać jeszcze przez długi czas.
Wiem, że we wcześniejszych wyprawach towarzyszył ci syn. Czy tym razem też go ze sobą zabierasz? Jak on czuje się w takich miejscach? Nie boisz się o jego bezpieczeństwo?
Oczywiście, że jedzie z nami, nie wyobrażam sobie, by zostawić go z kimś na trzy miesiące.
A co do podróży… Jeszcze jako ciężarna pojechałam na Kaukaz i do ośrodka w Iraku. Miałam tam wtedy specjalne względy – każdy chciał dotknąć brzucha, mamy dawały rady, ludzie dzielili się czym mogli. A już najbardziej rozanielali się, kiedy słyszeli jak ma na imię mój synek. Polskie Roszek słyszeli jako Rożek, czyli po kurdyjsku słoneczko. Po tych doświadczeniach byłam wręcz zawiedziona, kiedy po powrocie do Polski staruszki w autobusach nie reagowały entuzjastycznie na mój brzuch (śmiech).
Myślałaś kiedyś o zrezygnowaniu z podróżowania?
Po powrocie z Kaukazu brałam taką opcję pod uwagę. Ale okazało się, że maluszek uwielbia, kiedy dużo się dzieje, praktycznie nie choruje, zasypia wszędzie… Więc pierwszą Wielkanoc spędził w romskiej osadzie w Sorokach (w Mołdawii). To takie miejsce, do którego wracam od lat i traktuję ludzi, których tam poznałam, jak krewnych. Po prostu musiałam Roszka im przedstawiać. Wielu Romów narzekało na mnie, że „co ze mnie za matka, że tak daleko dzieciaka ciągnę”, ale on był zachwycony. Dostał nawet cygańskie imię. Ten wyjazd nas uskrzydlił, więc pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego separatystycznego Naddniestrza. Następnie była szkoła cyrkowa w Kurdystanie, trzy miesiące w Meksyku, Gwatemala, Włochy, Bałkany… Oj troszkę już tych wypraw było, choć mój synek ma dopiero dwa lata. Wszędzie aktywnie uczestniczył w warsztatach. Dzieci w domu dziecka z Gwatemali uczyły go języka Majów, przetańczył już niejedną noc na meksykańskim, tureckim, cygańskim i kurdyjskim weselu… Jest ważnym członkiem naszej ekipy.
Pewnie wiele osób spostrzega mnie jako totalną wariatkę, ale naprawdę dokładamy wielu starań, by było bezpiecznie. Poza tym wystarczy poznać Rocha by się przekonać, że taki tryb życia mu służy. Jest oazą spokoju i radości. Może jest to kwestia podróży, a może nie. Nie uważam, że poznałam najlepszy sposób na macierzyństwo – pewnie każdy ma swój. Cały czas przyglądam się Roszkowi i zastanawiam, co będzie dla niego dobre. Na pewno zwolnimy, kiedy Roś pójdzie do szkoły. Póki co, w październiku planujemy 12 miesięcy na Syberii. Jeśli jednak w jakimkolwiek momencie zauważę, że podróż źle na niego wpływa, po prostu zmienimy tryb życia. I nie będę żałować. Mój synek jest dla mnie najważniejszy. Nie wyobrażam sobie, żeby uszczęśliwiać inne dzieci jego kosztem.
Wróćmy do uchodźców. Jak będą wyglądały wasze warsztaty?
Za pomocą różnych technik (zajęcia dramowe, plastyczno-recyklingowe, fotograficzne) będziemy pracować nad emocjami. Razem z dziećmi zastanowimy się, co je cieszy, co smuci, a co złości. Poszukamy sposobów na to, jak można wyrażać rozmaite emocje w akceptowany społecznie sposób. Będziemy też pracować nad radzeniem sobie z agresją. Przygotowywaliśmy się do tego projektu przez ostatnich kilka miesięcy. Zaprosiliśmy do współpracy polskie dzieci, które wykonały dla uchodźców drobne upominki (zabawki, ozdoby), a także nakręciły film. Zawieziemy te rzeczy do Jordanii i przekażemy tamtejszym dzieciom.
W odpowiedzi dzieci syryjskie również wykonają upominki dla rówieśników z Polski i nakręcą film. Pokażą w nim swoje codzienne życie, pasje i talenty.
Po powrocie, w polskich szkołach przekażemy dzieciom prezenty wykonane przez ich syryjskich rówieśników i pokażemy film. Chcemy by dzieci zobaczyły, ile je łączy, pomimo odległości.
Dlaczego akurat Jordania?
Po pierwsze dlatego, że zamierzamy pracować z dziećmi a mamy pewność, że one tam będą. Do Europy, z różnych powodów, dociera więcej mężczyzn.
Po drugie dlatego, że zależy nam na pracy ze stałą grupą. Nie da się w zmiennym składzie pracować nad emocjami. Miałam w sierpniu kontakt z uchodźcami w Serbii, ale ciężko było o stworzenie grupy, ponieważ ciągle się przemieszczali.
Po trzecie – w Europie debatujemy nad kwotami, a nie zdajemy sobie sprawy, z jak wielkim problemem mierzą się kraje ościenne Syrii. Wojna trwa już ponad cztery lata, w Polsce o problemie zaczęto mówić dopiero teraz, kiedy nas bezpośrednio dotyczy. Tymczasem Turcja, Liban i Jordania przyjęły cztery miliony uchodźców. W Jordanii już co dziesiąty mieszkaniec jest Syryjczykiem. A to tylko część uchodźców – są jeszcze z Palestyny i Sudanu. Obecnie ich sytuacja jest wyjątkowo trudna, bo drastycznie obcięto pomoc z Zachodu. Z pozoru jest to logiczne – sami mamy coraz więcej uchodźców u siebie. Tak naprawdę zachodzi tu jednak mechanizm błędnego koła – uchodźcy pozbawieni jakiejkolwiek pomocy nie mają wyjścia i ruszają do Europy. Wielu nie ryzykowałoby niebezpiecznej przeprawy do Europy, gdyby dostali pomoc na miejscu. Mężczyźni rzucają więc wszystko bo mają nadzieję, że w Europie zarobią. Choć to oczywiście bardziej złożony problem…
Ostatnim argumentem niech będzie fakt, że w Jordanii mamy zaprzyjaźniony Caritas.
Jak można wesprzeć wasz projekt?
Jesteśmy wolontariuszami – za swoją pracę nie pobieramy wynagrodzenia. Staramy się realizować nasze działania jak najniższym kosztem. Najczęściej nocujemy u osób poznanych na miejscu. Jedzenie kupujemy z własnych oszczędności. Zrealizowaliśmy jednak zbiórkę, podczas której można nas wesprzeć. Za pieniądze, które zbierzemy opłacimy: materiały potrzebne do przeprowadzenia warsztatów oraz budowy placu zabaw, transport dla naszej piątki a przede mini-stypendia dla najaktywniejszych uczestników zajęć. Link do akcji znajdziecie tutaj: polakpotrafi.pl.