Kategorie
Edukacja Kryzys szkoły Naturalne procesy uczenia się

Jak naturalnie wykorzystać potencjał mózgu dziecka? Rozmowa z Marzeną Żylińską, cz.2

O tym, czego potrzebuje dziecko, by uczyć się w optymalnych warunkach, i o zmianach, których niewątpliwie potrzebuje polski system edukacji, rozmawiamy z Marzeną Żylińską – metodykiem, neurodydaktykiem i współautorką projektu “Budząca się szkoła”.

Czym jest ciekawość poznawcza i jak można ją wspierać w naturalny sposób?

Wszystkie dzieci są ciekawe świata, mają naturalną potrzebę rozumienia tego, co je otacza. Już w wieku kilku miesięcy wchodzą w rolę eksperymentatorów i badaczy. Wyrzucają z łóżka zabawki i słuchają, jakie odgłosy wydaje klocek rzucony na dywan, a jakie ten, który spada na podłogę. Ponieważ są ciekawe świata – gdy tylko nauczą się mówić, zadają dużo pytań. Uczą się też poprzez aktywne eksplorowanie otoczenia. Ale gdy przekroczą szkolne progi, zostają “ukrzesłowione” i sprowadzone do roli biernych odbiorców wiedzy. W ten sposób wyłączamy ich naturalne mechanizmy. A przecież ciekawość poznawcza to ogromna siła inicjująca procesy uczenia się. Niestety w tradycyjnym modelu szkoły nie ma na nią miejsca. Systemowe ignorowanie ciekawości poznawczej wygasza motywację wewnętrzną. To poważny błąd.

Jak zrozumieć małe dziecko

Poradnik pomagający w codziennej opiece nad Twoim dzieckiem

Zobacz w księgarni Natuli.pl

Jak naturalnie wykorzystać potencjał mózgu dziecka?

Być może zabrzmi to dla niektórych rozczarowująco, ale nie jest to nic spektakularnego. Dzieci powinny się dużo bawić (jeśli tylko można – z innymi dziećmi). Im bardziej różnorodne i swobodne są te zabawy i aktywności, tym lepiej. My, dorośli, powinniśmy z nimi dużo rozmawiać, czytać im książki, chodzić razem na spacery i odpowiadać na pytania, by zaspokoić ich ciekawość. Polecam książki polskiej neurobiolog Katarzyny Mitros, w których rodzice znajdą wiele przykładów aktywności i zabaw rozwijających mózg. Wystarczą piasek, woda, patyki czy inne przedmioty, których pełno wokół nas.

Ważne, byśmy będąc z dziećmi poświęcali im pełną uwagę, byśmy słuchali, co do nas mówią, i poważnie traktowali ich problemy i emocje, byśmy odpowiadali na ich pytania. Dzieci potrzebują nas, dorosłych. Dostarczamy im wzorców zachowania i dajemy poczucie bezpieczeństwa. Dzięki książkom Joachima Bauera wiemy też, jak ważną rolę odgrywa jakość relacji między rodzicami a dziećmi. Jak już mówiłam, gdy te relacje są złe, gdy dziecko nie dostaje pełnej uwagi, czasu i wsparcia, którego potrzebuje, w jego mózgu nie uwalniają się substancje chemiczne niezbędne do tego, by miało motywację do działania i nauki.

[reklama_col id=”69915, 69460, 68912″]

Uczenie związane jest nierozerwalnie z przyjemnością? Jak to działa?

Wszyscy wiemy, że rozwój daje radość. Gdy uda nam się odkryć jakąś prawidłowość lub zasadę, gdy opanujemy nową umiejętność, gdy stworzymy coś, z czego jesteśmy zadowoleni, a nawet dumni, w naszym mózgu uaktywniają się neurony uwalniające substancje chemiczne wywołujące stan zadowolenia, radości, nawet euforii. To wzmacnia motywację wewnętrzną.

Profesor Gerald Hüther w książce „Wszystkie dzieci są zdolne” wyjaśnia, że przymus zabija naturalną radość z odkrywania i poznawania świata. Dotyczy to również szkoły. Nauka sprawia radość jedynie wtedy, gdy uczeń widzi sens w przyswajaniu nowej wiedzy. Tam, gdzie wszystko jest narzucone i do tego jeszcze pojawia się presja czasu, nie ma miejsca na radość.

Profesor Gerald Hüther w książce „Kim jesteśmy – a kim moglibyśmy być” opisuje, jak na pracę mózgu wpływa entuzjazm czy zachwyt. Wymienia w niej najważniejsze neuroprzekaźniki, takie jak: adrenalina, noradrenalina, dopamina, a także peptydy, do których należą endorfiny. Te ostatnie wywołują w nas uczucie przyjemności, radości, a nawet stan uniesienia. Uważam, że nauczyciele powinni znać te substancje, wiedzieć, jakie warunki muszą być spełnione, by zostały uwolnione przez odpowiednie struktury mózgu, i jaki jest efekt ich działania lub ich braku. Ta wiedza może radykalnie zmienić nasze podejście do dzieci i ich wysiłków. Dlatego polecam wszystkim rodzicom i nauczycielom lekturę książek takich neurobiologów jak Gerald Hüther, Joachim Bauer, Lise Eliot, Manfred Spitzer czy Jaak Panksepp. Neurobiolodzy mówią o „chemii udanego życia”, powinniśmy wiedzieć, co to oznacza.

Czy mózg potrzebuje ruchu, żeby się uczyć?

Odpowiadając na to pytanie, można by napisać całą książkę. Ludzki mózg to najbardziej złożony system, jaki znamy. Gdy spojrzymy nawet na najbardziej schematyczne ryciny, widzimy korę przedruchową, ruchową, somatosensoryczną, ośrodki odpowiadające za wyższe funkcje poznawcze czy struktury podkorowe, w których powstają emocje. W mózgu mamy około 86 miliardów neuronów i wszystkie mogą się ze sobą łączyć. Im bardziej zróżnicowana stymulacja, tym lepiej. Jeśli chcemy, by mózgi naszych dzieci harmonijnie rozwijały swój potencjał, dzieci muszą spędzać dużo czasu na świeżym powietrzu, swobodnie się bawiąc. Muszą biegać, skakać, chodzić po murkach, huśtać się, wspinać się na drzewa, jeździć na rowerkach, budować, tańczyć, grać na instrumentach, śpiewać i wchodzić w interakcje z innymi. Wtedy między poszczególnymi ośrodkami powstają nowe połączenia. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy, ale badaczom udało się już odkryć pewne prawidłowości. Przykładowo różne rodzaje gry w piłkę, np. w piłkę nożną, badmintona czy odbijanie piłki plażowej, wyrabiają koordynację ręka–oko lub noga–oko, a to prowadzi do powstania połączeń, które mają związek z wyobraźnią przestrzenną i mogą ułatwiać np. naukę geometrii. Takich związków jest bardzo dużo, a my nie zdajemy sobie z nich sprawy. Gdy małe dzieci uczą się wiązać buty, to nie myślimy o tym, że to kiedyś przyda im się, gdy wezmą do ręki długopis i zaczną pisać. A przecież chodzi tu o małą motorykę. Połączenia neuronalne, które powstały dzięki wiązaniu butów, mogą być potem wykorzystywane do wielu innych aktywności.

Mózg jest tak złożonym narządem, że nie umiemy stwierdzić, do czego mogą przydać się połączenia powstałe w czasie zabaw w pierwszych latach życia. Można za to powiedzieć, że im więcej różnych aktywności, tym lepiej. Manfred Spitzer, autor książki „Cyfrowa demencja”, twierdzi, że wyniki badań współczesnej neurobiologii potwierdzają, że trening fizyczny jest również doskonałym treningiem dla mózgu. Jako rodzice mamy zatem wpływ na to, jak rozwijać się będzie mózg naszego dziecka. Inaczej, gdy kupimy mu konsolę do gier, i inaczej, gdy kupimy hulajnogę lub piłkę, w którą będzie grać na dworze z innymi dziećmi. Warto też wspomnieć choćby jednym zdaniem o tym, że nic tak dobrze nie wpływa na proces mielinizacji jak gra na instrumentach.

Jak rodzice mogą skorzystać ze zdobyczy neurobiologii i neurodydaktyki?

Wszystkim rodzicom polecam oprócz książek Geralda Hüthera książkę brytyjskiej psycholog Margot Sunderland „Mądrzy rodzice” (Warszawa, Świat Książki 2014). Autorka napisała ją we współpracy z amerykańskim neurobiologiem Jaakiem Pankseppem. Margot Sunderland wyjaśnia, że jako rodzice, ale i nauczyciele, mamy ogromny wpływ na to, jakie będzie życie naszych dzieci – czy będą odporne na stres i zdolne do podejmowania wyzwań, czy raczej sfrustrowane, pozbawione wiary w siebie, pełne lęku, złości i skłonne do depresji. Samopoczucie każdego człowieka zależy od działających na jego mózg substancji chemicznych. Wczesne doświadczenia dziecka mają wpływ na to, które stany emocjonalne będą u niego występowały najczęściej. Zachowanie dorosłych wobec dziecka i metody, jakimi się je dyscyplinuje, wpływają również na ważne mechanizmy popędu, woli, motywacji, radości życia. Trzeba z tą wiedzą docierać do możliwie wielu rodziców i nauczycieli i mówić o tym, jak wiele zależy od pierwszych lat życia.

Jednocześnie wiemy już tyle o rozwoju mózgu, o samym procesie uczenia się… Jak w tym wszystkim po raz kolejny nie wpaść w pułapkę tworzenia z dzieci małych geniuszy?

Dzieciństwo to nie wyścigi. Każde dziecko ma określony potencjał i możliwości, każde jest inne. Dzieci intuicyjnie czują, co jest dla nich dobre. Aby się rozwijać, potrzebują swobodnej zabawy. Tak jak dzieci z Bullerbyn. Zabawa z innymi dziećmi, budowanie szałasów, gry w piłkę czy w chowanego, budowanie zamków z piasku czy jazda na hulajnodze, możliwość eksperymentowania z wodą czy gliną to aktywności, które rozwijają mózgi dzieci i przygotowują je do szkolnych obowiązków.

Zarzucanie dzieci nadmiarem obowiązków, pozbawienie ich możliwości swobodnej zabawy czy spotkań z rówieśnikami negatywnie wpływa na ich rozwój. Wożenie dzieci popołudniami z jednych zajęć na drugie nie jest dobrym rozwiązaniem i nie służy im. Niedługo ukaże się w Polsce książka niemieckiego psychiatry Michaela Schulte-Markworta dotycząca zjawiska wypalenia i depresji u dzieci. Problem ten dotyczy już od 3 do 5% najmłodszych Niemców. Im wyższy status rodziny, tym większe zagrożenie. Stało się coś złego, bo jako dorośli przestaliśmy chronić dzieci. Sama bardzo często słyszę od nauczycieli, którzy starają się odchodzić od tradycyjnego modelu szkoły i np. zmniejszać liczbę zadań domowych, że wielu rodziców głośno przeciw temu protestuje. Oni już mają plan na życie swoich pociech i zgodnie z nim dziecko powinno dostawać jak najwięcej zadań domowych, bo to ich zdaniem gwarantuje, że dostanie się do najlepszego gimnazjum, a potem liceum. Wielu rodziców już zaplanowało, co powinny studiować ich dzieci i jaki powinny zdobyć zawód. W imię przyszłych celów zabierają im dzieciństwo. Nie ma „teraz”, liczy się tylko to, co będzie jutro. Gdy słyszą od nauczycieli, że popołudniami dzieci powinny mieć czas na życie rodzinne, rozmowy, wspólne spacery, sport, spotkania z rówieśnikami czy czytanie książek, protestują. Wiele osób uważa, że głównym zadaniem dzieci jest się uczyć – i w szkole, i w domu. Są zadowoleni, widząc, że dziecko siedzi nad zeszytem ćwiczeń i uzupełnia luki w kolejnym zadaniu. Takie podejście jest niezwykle szkodliwe. Potrzebujemy dużej kampanii społecznej, która uświadomi rodzicom, że dzieciństwo to nie wyścigi. Ono jest wartością samą w sobie. Obowiązkiem dorosłych jest zadbanie o to, by dzieci miały je jak najlepsze. Powinniśmy też przestać oszukiwać zarówno siebie, jak i własne dzieci – sukcesu w życiu nie odnoszą ci, którzy jako uczniowie mieli w szkole same piątki i szóstki, ale ci, którzy mają pasje i prawdziwe zainteresowania. Kolejnym problemem jest niezrozumienie natury procesu uczenia się. Wielu rodziców uważa, że kiedy dziecko uzupełnia luki w zeszycie ćwiczeń, to się uczy, a gdy buduje szałas albo eksperymentuje z wodą, to się bawi. A właśnie budując szałas może się nauczyć dużo więcej. Wciąż nie doceniamy roli swobodnej zabawy w rozwoju dzieci.

Szkoła idealna nie istnieje. Gdyby jednak mogła pani puścić wodze fantazji, jak by wyglądała taka wzorcowa placówka edukacyjna? Jak można byłoby pani zdaniem zorganizować system edukacji, aby wszystkim (uczącym się, nauczającym, ale i rodzicom) żyło się w nim naprawdę dobrze?

Uważam, że szkołę musimy dziś wymyślić od nowa, bo ta, którą znamy, powstała na potrzeby świata, którego już nie ma. Ale nie wierzę w coś takiego jak wzorcowa szkoła. To żywy twór. Dlatego stworzyliśmy ruch Budzących się szkół, szkół w drodze. To inicjatywa oddolnych zmian w edukacji. Każda szkoła jest inna, funkcjonuje w innym środowisku i tworzą ją inni ludzie, dlatego każda musi się zmieniać inaczej i iść własną drogą. W jednej nauczyciele rezygnują z jedynek i zastępują je oceną „jeszcze nie” (SP nr 81 w Łodzi), w innej uczniowie sami tworzą regulaminy (SP nr 81 w Łodzi) i układają swoją siatkę godzin (gimnazjum No Bell w Konstancinie- Jeziornie), jeszcze inne odeszły od zeszytów ćwiczeń (SP Cogito w Płocku). W toruńskiej szkole Butterfly uczniowie około godziny 15.00, gdy są już zmęczeni, grają na instrumentach lub „malują muzyką”. To ważne, by dzieci mogły odpocząć od tego, co robiły cały dzień, by mogły być aktywne w inny sposób. Pomysłów na zmiany jest bardzo dużo, a nauczyciele najlepiej wiedzą, jak można uczynić szkołę bardziej przyjazną uczniom. Trzeba też pamiętać, że człowiek angażuje się w to, w co naprawdę wierzy. Dlatego tak ważna jest autonomia szkół, nauczycieli i uczniów. Tak jak nie da się nikogo zmusić do nauki, tak nie da się zmusić nauczycieli do wprowadzania zmian, w które nie wierzą i do których nie są przekonani.

Równie ważne jest ocenianie. Wiele osób uważa, że uczniowie uczą się tylko dlatego, że dostają za swoją pracę stopnie. Jest dokładnie odwrotnie. Ciągłe mierzenie i porównywanie zabiera czas, który można by przeznaczyć na naukę. Zaciekawianie i budzenie fascynacji dużo skuteczniej motywuje do pracy niż stopnie, kontrole i sprawdziany. Dzieci naprawdę chcą się uczyć, potrzebują do tego wyzwań oraz dorosłych, którzy dadzą im wsparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Musimy tylko uwierzyć, że jeśli chcemy, by nasi uczniowie dobrze wypadli na testach, musimy… przestać przygotowywać ich do testów. Bo kto potrafi rozbudzić fascynację testami i sprawdzianami? A uczniowie najlepiej wykorzystują swój potencjał, gdy to, co dzieje się w szkole, budzi ich fascynację i zainteresowanie. Powinniśmy nauczyć dzieci, że mogą realizować swoje marzenia, w przeciwnym razie ktoś zatrudni je do realizacji swoich.

W Budzących się szkołach przykładamy też ogromną wagę do kwestii wychowawczych. Uważamy, że wychowanie oparte na posłuszeństwie i uległości powinno być zastąpione wychowaniem opartym na odpowiedzialności i szacunku dla drugiego człowieka. To ogromna różnica! Powinniśmy nauczyć młodych ludzi, że najpierw muszą wziąć na siebie odpowiedzialność za własną naukę, potem za szkołę, za swoją miejscowość i w końcu za planetę, na której wszyscy mieszkamy i która jest naszym domem. W szkole nie może liczyć się tylko wiedza. Wiedza bez wartości może być wykorzystywana w najgorszy sposób. Musimy wychować młodych ludzi, którzy będą rozumieć, że współpraca przynosi więcej korzyści niż rywalizacja. Ale żeby to było możliwe, jako dzieci muszą nauczyć się szukania kompromisów i doświadczyć sytuacji „win–win”, w których obie strony odnoszą korzyści. Gdy wychowują się w świecie przemocowym, gdy wciąż doświadczają autorytarnych zachowań dorosłych, gdy wokół siebie widzą ciągłe konflikty i gdy wciąż są zmuszane do podporządkowania się silniejszym, to chłoną właśnie takie wzorce zachowania. Na tym polega ukryty plan szkoły. Musimy tak zorganizować szkoły, by dzieci jak najczęściej doświadczały radości płynącej ze współpracy z innymi ludźmi i by wiedziały, jakie niesie to korzyści.

Czy widzi pani istotne różnice między dwustopniowym (szkoła podstawowa i liceum) i trzystopniowym (szkoła podstawowa, gimnazjum i liceum) systemem edukacji?

Kwestie strukturalnej reformy szkoły są drugorzędne. Szkołę zmienimy tylko wtedy, gdy zmieni się to, w jaki sposób uczniowie się uczą, czyli to, jak wyglądają lekcje, i to, czego się uczą. Gdy rozmawiam z nauczycielami o ich szkołach, często opowiadają o bogatej ofercie edukacyjnej. Pytam wtedy, czy to wszystko dzieje się w czasie lekcji, i słyszę, że nie, po lekcjach. Ale sercem szkoły jest to, co dzieje się na lekcjach. One mogą wciąż wyglądać tak, jak dwieście lat temu, gdy nauczyciel stał przy tablicy i wyjaśniał nowy materiał, ale dzieci mogą również uczyć się poprzez własną aktywność. Stosowany dziś w wielu polskich przedszkolach plan daltoński jest przykładem takiej prawdziwej zmiany. Dzieci najintensywniej rozwijają się nie wtedy, gdy są nauczane, ale wtedy, gdy mogą się uczyć. No i trzeba pamiętać o tym, że najintensywniej uczymy się wtedy, gdy omawiane zagadnienie nas interesuje. Dlatego kluczowe jest pytanie, dlaczego dzieci mają robić to, co je interesuje dopiero po lekcjach?

Kiedy wreszcie tradycyjny system edukacji upadnie?

Kiedy rodzice zaczną szukać dla swoich dzieci szkół, w których będą mogły rozwijać swój potencjał i wszystkie swoje talenty i w których będą się czuć bezpiecznie. Jak długo rodzice pytają tylko o wyniki na testach i pozycję w rankingach, tak długo nauczyciele będą skupiać się na testach, a nie na potrzebach rozwojowych uczniów. System zmieni się wtedy, gdy będzie zapotrzebowanie na dobre szkoły. Dobre dla dzieci, a nie dla dorosłych.

Avatar photo

Autor/ka: NATULI dzieci są ważne

Redakcja NATULI Dzieci są ważne

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.