Kategorie
NATULI

„Nasi bliscy nie są kłopotem, tylko okazją do odkrywania”. Rozmowa z Anną Mieszczanek o rozwoju w związku

Rozmowa z panią Anną Mieszczanek – wieloletnim mediatorem, autorką bestsellerowego wywiadu-rzeki z Wojciechem Eichelbergerem pt. „Jak wychować szczęśliwe dzieci

Rozmowa z Anną Mieszczanek – wieloletnim mediatorem, autorką bestsellerowego wywiadu-rzeki z Wojciechem Eichelbergerem pt. „Jak wychować szczęśliwe dzieci”.

anna-maciaszek

I. Cz.-W.: Temat TATA. Mocno podchwytywany przez kobiety na różnych forach internetowych i nie są to zazwyczaj opinie pozytywne. Ok. 10 procent z nich jest w miarę pochlebna, ale większość to niestety narzekania i żale młodych mam. Z czego według Pani to wynika?

Anna Mieszczanek: Wszystko przez Freuda i Coca Colę ;) a mówiąc poważnie: to cena, jaką płacimy za nasz model kulturowy, w którym bardzo ważne jest to, co indywidualne – kosztem wspólnotowego. Piękne młode kobiety rodzą dzieci i nie mają – ale też nie chcą mieć – takiego oparcia jak kiedyś, w wielopokoleniowych rodzinach z babciami, ciotkami, które pomagały. Więc te piękne młode kobiety – zabiegane wokół dzieci, a często też już niebawem wokół pracy poza domem – zmagają się ze stresem. Nie popłaczą sobie na ramieniu ciotki, która pogłaszcze i jeszcze narobi pierogów na obiad. Nie da się przecież z ciotkami czy babciami mieszkać w naszych dwupokojowych mieszkaniach. Nie da się też często z tego powodu, że dzisiejsze babcie czy ciotki z trudem dostrzegają w młodych mamach dorosłe kobiety – raczej lubią je traktować jak lekko durnowate dzieci. (Może tak rekompensują sobie swój wojenny czy powojenny brak dzieciństwa?) Zatem żale i narzekania zbiera ten, kto jest najbliżej, kto jest najbardziej pod ręką. Kto to? Ano partner. To jeden powód.

I. CZ.-W.: Czyli kobiety dzisiaj same sobie tę samotność fundują, traktując mężczyzn jako ekwiwalent wszystkiego na świecie. Zakładają rodziny i mają poczucie, że mężczyzna i dziecko powinny zastąpić im pasje, kontakt z kobietami, rodziną…

A. M.: Kobiety zwyczajnie są częścią tej kultury, nie warto przyklejać im etykietki, że „same sobie…”. Kultura jest, jaka jest, i –  tu będzie o drugim powodzie narzekania na forach –  sprawia, że z całym naszym stresem łatwo mościmy się w roli „ofiary”. Dużo pracy, mało wolności, minimum wsparcia społecznego i już mogę być „biedna, niezrozumiana, niedoceniona”. Przez tego, który najbliżej, czyli partnera. No bo dla ilu z nas zwykłą procedurą w stresie jest zadanie sobie pytania:  o jaką swoją ważną potrzebę właśnie nie dbam? I co mogę sama zrobić, żeby tę potrzebę lepiej zaspokoić, nie angażując w to partnera? Chyba uczciwie byłoby powiedzieć, że nie jest to raczej norma. Łatwiej pozłościć się na drugiego, że nie robi czegoś, co jest nam potrzebne. I w ten właśnie sposób już za chwilę znajdujemy się na forum internetowym, od którego zaczęłyśmy :)

I. Cz.-W.: Tata nie zaczyna być tatą w momencie urodzenia dziecka i nie przestaje nim być w momencie rozstania rodziców. Jak wygląda pani praca jako mediatora w sytuacjach rozstania czy rozwodu w odniesieniu do podziału obowiązków między mamą a tatą, a jak wyglądają realia?

A. M.: Najczęściej rodzice rozstają się, bo nie umieją ze sobą być, rozmawiać, mądrze spierać się o ważne rzeczy i czasem iść na kompromisy. Rozwód jest najczęściej walką. Walką o to, czyja racja będzie „na wierzchu”. To zresztą całkiem naturalne, bo każdy z nas lubi, żeby jego racja, jego sposób na życie, okazały się ważniejsze, fajniejsze, lepsze. Nie jest zwyczajna taka postawa, że naprawdę doceniamy różnorodność i traktujemy ją jako bogactwo. Choćby na tak banalnym poziomie, że u ciebie w domu do świątecznej sałatki dodawało się cebulę, a u mnie nie – i że to jest fajne. Albo że u ciebie ważne decyzje podejmowało się przy wspólnym stole, a u mnie zawsze podejmowała je mama albo ojciec – i że może być i tak, i tak. Ponieważ jest nam trudno z całą tą różnorodnością, nie dajemy często szansy temu nowemu – naszemu – systemowi rodzinnemu, który tworzy się, kiedy dwoje młodych zaczyna razem mieszkać. Ten nowy system może być unikalny, bo w ciekawy sposób spajający wartości, nawyki, zachowania z systemu domowego kobiety i mężczyzny. Najczęściej wydaje nam się, że musi być tylko tak, jak my chcemy, a jak będzie „nie po naszemu”, to świat się zawali.

I.CZ.-W.: Czyli trochę zależy to od światopoglądu i naszej postawy po prostu. Podejścia do życia w ogóle… Czyli są tacy, którzy widzą wszędzie możliwości i tacy, którzy w tym samym miejscu zobaczyliby raczej przeszkody i trudności albo czasem tak mamy i to pewnie kiedy lepiej byłoby dla załagodzenia konfliktu widzieć raczej pełnię niż braki. No i co dalej?

A. M.: No i jeśli rozwodzimy się w takim stanie ducha, to często wcale też nie chcemy, żeby ten, od którego odchodzimy, miał szansę na częsty kontakt z dziećmi. Bo przecież uważamy go, w jakimś sensie, za „złego”. Wtedy trzeba odczarować sytuację. Przypomnieć, że dziecko rozwodzącej się pary ma właśnie takich, a nie innych, najlepszych dla siebie, rodziców. Że obojga potrzebuje – innych przecież nie ma. I że ci rodzice ze sobą nie mogli być, ale z dziećmi – jeśli nie chcą im robić krzywdy – muszą się tego nauczyć. I że trzeba wypracować jakiś bezpieczny dla rodziców sposób komunikowania się w sprawach związanych z dziećmi. Łatwe to nie jest, wymaga dużo dobrej woli ze strony obojga. I czasem jest dla nich zaskakujące, bo decydując się na rozwód spodziewali się, że wreszcie nie będą musieli mieć ze sobą nic wspólnego. A tu muszą się przyzwyczaić, że owszem, mają i to na lata: wspólne dzieci.

Zdarzało mi się, że praca rodziców nad komunikowaniem się w sprawach dzieci doprowadzała do „nowego początku” pary, która – jak się już nauczyła ze sobą rozmawiać – nie musiała się rozstawać. Ale kiedy dorośli jednak się rozstają, staramy się tak zaplanować „procedury komunikacyjne”, żeby było dla wszystkich – dla dzieci i rodziców – sprawiedliwie, bezpiecznie, zgodnie z tym, czego im potrzeba. Próbujemy łączyć wodę z ogniem, co choć wydaje się mało możliwe, to przy uruchomieniu empatii i wyobraźni – wychodzi. Zawsze namawiam też do spisywania i podpisywania przez oboje rodziców, nawet drobiazgowych porozumień. Jest się potem do czego odwołać, jak ktoś się „omsknie”, co się nam przecież zdarza – szybciej wtedy wraca się na dobrą ścieżkę.

I.Cz.-W.: Czy zauważa Pani zjawisko kryzysu męskich postaw albo ról kobiecych i jak wedłu Pani wiąże się to z okresem przygotowania do ciąży, samą ciążą oraz porodem?

A. M.: Może to nie jest kryzys, tylko naturalna zmiana wzorów, wynikająca z konieczności ciągłego dostosowywania się tego, co w nas najgłębsze, najbardziej ludzkie, do świata, który jest jedna wielką zmianą. Dziś także zmianą o charakterze technologicznym.

Bardzo dużo oczekujemy od drugiego. Kobieta od mężczyzny. Mężczyzna od kobiety. Nikt nas nie nauczył, że to, czego chcemy od innych, możemy dostać od siebie samych. Żyjemy z poczuciem ciągłego braku i dopóki coś nas porządnie nie „trafi”, najczęściej nie zdajemy sobie sprawy z własnego wewnętrznego bogactwa. Z tego, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy w sobie. I że drugi potrzebny jest nam głównie po to, żeby mu coś dawać, wymieniać się z nim i wzajemnie się sobą zachwycać.

Pamiętam film dokumentalny Andrzeja Titkowa sprzed wielu lat o pracy grupy terapeutycznej Wojtka Eichelbergera w Laboratorium Psychoedukacji, legendarnym dziś, bo przez lata niemal jedynym w Polsce ośrodku pracy psychologicznej. Andrzej zatytułował film „Daj mi to” i  bardzo trafnie uchwycił tym tytułem clou naszych kłopotów. Wciąż mówimy do drugiego: „daj mi”. Daj mi miłość, szacunek, zachwyt. Ani pani w przedszkolu, ani mama czy ojciec nie powiedzieli nam, że mamy to wszystko w sobie. I to nawet wtedy, jeśli mieliśmy w dzieciństwie mocno pod górkę. To może być przysypane, przysłonięte naszymi  obronnymi strategiami, ale mamy to w sobie, więc możemy dawać. Najpierw sobie – i jak damy sobie, to nie potrzebujemy już tak wiele od drugiego. Potem innym. Bardzo lubię pokazywać to bogactwo podczas pracy i bardzo lubię patrzeć, jak ludzie rosną, kiedy zaczynają się tym bogactwem dzielić.

Jeśli ktoś, podobnie jak ja, jest fanem Wojtka Waglewskiego i Voo Voo, pamięta pewnie jego cudną piosenkę  Kobieto, proszę cię. W refrenie jest coś, co bardzo lubię: Bóg nam nie daruje, Bóg dokopie nam, gdy ktoś z nas zepsuje to, co dał nam sam. No i Bóg, Los, Świat – różnie to różni ludzie nazywają, czasem „dokopuje”. Wtedy idziemy do coacha rodzinnego i naprawiamy ile się da :)

I.Cz.-W.: Czy według Pani czas ciąży jest dobrym czasem na terapię lub mediacje rodzinne? Czy pracowała Pani z parami w czasie ciąży? Jakie to może mieć skutki? Raczej pozytywne czy raczej może takiej mamie albo dziecku w dłuższej perspektywie zaszkodzić?

A. M.: Każda para jest inna, więc nie odważę się generalizować. Nie każdej parze potrzebna jest też od razu terapia. Czasem starczy trochę psychoedukacji: rozejrzenie się w naszych sposobach działania, komunikowania, wzmocnienie w stawianiu granic, wsparcie w pozwoleniu sobie na popełnianie błędów. Czasem trzeba tylko podsunąć nowe narzędzia do porozumiewania się ze sobą samym i z drugim – poćwiczyć się w uświadamianiu sobie własnych uczuć i potrzeb, przyzwyczaić się, że drugiego człowieka możemy w gruncie rzeczy tylko prosić, bo ludzie są przecież równi i wolni. Mają prawo mówić nam: tak, ale też mają prawo mówić nam: nie. Do tego czasem trudno się przyzwyczaić, ale jak już się to zrobi – strasznie ułatwia życie:) Czasem pomoże lekka rewizja i przeformułowanie własnych schematów myślowych na takie, które bardziej służą – ja to nazywam „muśnięcie cebetem”. W ogóle zauważam ostatnio, że ta szybka po amerykańsku metoda terapii kognitywno behawioralnej (CBT) potrafi dawać zdumiewająco dobre i szybkie rezultaty.

A jeśli terapia – głębsza, dłuższa, taka z dokopywaniem się do samych źródeł naszych kłopotliwych sposobów reagowania – to czy może zaszkodzić? Myślę, że ludzie mają w sobie dość mechanizmów samoregulacyjnych. I jeśli ktoś poczuje podczas terapii, że już nie chce, to dobrze – może terapię przerwać. Nawet jeśli będzie to objaw jakiegoś mechanizmu obronnego, który możemy nazwać oporem – dla mnie to ok. Mechanizmy obronne po to też są, żeby nas bronić :) Jeśli dają sygnał „dość”, spokojnie można to uszanować.

I. Cz.-W.: Jak reagują na swoje ciężarne kobiety panowie w trakcie terapii czy mediacji? Bardziej się o nie troszczą czy zachowują dystans?

A. M.: Powtórzę: ludzie są różni. Żadna generalizacja mi się tu nie nasuwa.

I. Cz.-W.: Jakie strategie pozwoliłyby Pani zdaniem na lepszą komunikację między kobietami i mężczyznami dzisiaj?

A. M.: Pożyteczna jest jedna, generalna strategia, którą zawarliśmy kiedyś z Wojtkiem Eichelbergerem w tytule książki, przeze mnie wydanej, a złożonej z jego tekstów, która wyjdzie niedługo po raz kolejny: „Pomóż sobie, daj światu odetchnąć”.

I. CZ.-W.: To już motto-dewiza, tak stało się znane. Bardzo je lubię.

A. M.: Nie chciałabym, żeby to brzmiało nieuprzejmie czy mało wyrozumiale wobec naszych kłopotów, ale w tym jest klucz: zająć się sobą w tym sensie, żeby w każdej chwili z łatwością móc określić: co czuję, czego potrzebuję i o co chciałabym, czy chciałbym, ewentualnie, poprosić drugiego człowieka. To kwintesencja podejścia Marshalla Rosenberga i jego Porozumienia bez przemocy, czyli NVC. O tyle ważna, że podkreśla ostatni etap: proszę drugiego, żeby zrobił coś dla mnie, bo wtedy moje życie może być jeszcze wspanialsze, niż jest. No a ten drugi może mi na to powiedzieć: tak  albo:  nie. I nawet jeśli powie nie, nie musi to oznaczać końca świata czy relacji.

I. CZ.-W: Jak para powinna się przygotowywać do roli rodziców i w jakim momencie ich wspólnego życia powinno to nastąpić, żeby tata nie uciekał z domu, a mama potem nie narzekała na forach internetowych, że jest zupełnie sama.

A. M.: Z mojego, psychologią skażonego punktu widzenia, im bardziej ludzie są siebie samych świadomi, tym lepiej. A jeśli brak nam tej samoświadomości, to czytajmy, korzystajmy z konsultacji i terapeutów, coachów. Jeśli uda nam się uchwycić, to, co najważniejsze – że nasi bliscy nie są naszym największym kłopotem, tylko naszą najlepszą okazją do odkrywania – i jeśli trzeba, to również zmiany – naszych własnych sposobów reagowania, to będzie to, o co chodzi. Rozwój.

I. Cz.-W.: Poproszę o złotą receptę na udany czas i spokojne przejście przez ten moment dla pary, kiedy pojawia się dziecko, a potem następne i następne…

A. M.: Pary, które są razem długo i szczęśliwi, pytane o to, zawsze podkreślają: kompromisy, kompromisy, kompromisy. Ale nie „zgniłe” – kiedy dla świętego spokoju godzimy się dać drugiemu to, czego chce. Kompromisy wynikające z szacunku dla inności drugiego człowieka i z wsłuchania się w jego – dziwne czasem dla nas, ale dla niego naturalne – potrzeby. Bo jesteśmy różni; nie ma na świecie drugiej takiej osoby jak ja czy Pani (no, prawdopodobnie nie ma :)). Wydaje się nam, że najcudowniej byłoby, gdyby wszystko było tylko tak, jak my chcemy i hiperpodobne do nas :) Ale przecież partner też tego właśnie chce :) Więc jeśli będziemy się często „wymieniać”, życie każdego z nas będzie bogatsze, a przez to i związek pełniejszy.

Z mojego punktu widzenia ważne jest, żeby ta gotowość do kompromisowych rozwiązań leżała po obu stronach. Choć są i takie  pary, o których mogłabym powiedzieć, że widać ją tylko po jednej i że wydaje się, że musi się to wiązać z krzywdą… Póki jednak obojgu jest z tym dobrze – ok. Jeśli któremuś zacznie to doskwierać, wiadomo, co robić.

I. Cz.-W.: Tata w obliczu ingerencji mamy, teściowej i babć w czasie rewolucji, jaką jest narodzenie dziecka… Ile w tym wydarzeniu jest miejsca na mężczyznę, ile na tatę, ile na człowieka, jakim jest tata?

A. M.: Mówiąc krótko, miejsca jest tyle, ile tata potrafi sobie wziąć. I znów: nie ma co obwiniać mam, teściowych czy babć, że za bardzo ingerują. Lepiej pogrzebać w sobie i znaleźć w sobie siłę do takiego reagowania, które będzie zgodne z potrzebami taty. Rola ojca to osobna i wyrazista rola. Nikt go nie zastąpi.

I. Cz.-W.: A w jaki sposób para może radzić sobie ze swoimi emocjami? Co robić? Czy są jakieś techniki, które pomagają zapobiegać burzom z zalążku, żeby nie rozpętał się huragan? W okresie ciąży jest to szczególnie ważne, żeby wchodzić w ten czas już z takimi umiejętnościami, prawda? Co może zrobić partner, aby pomóc partnerce w łagodniejszym przechodzeniu przez burzę hormonalną i emocjonalną? Co Pani radzi parom przychodzącym do pani gabinetu?

A. M.: Nigdy niczego nie radzę. Najwyżej pytam:  jaki jest kłopot albo  co boli tę relację czy tę parę. I potem razem staramy się znajdować remedia. Ważne, żeby każdy brał na siebie swój kawałek odpowiedzialności za kształt relacji. A jak się od tego miga, to żeby przynajmniej to dostrzegł…

I. Cz.-W.: Ale jakieś strategie zdające egzamin w większości konfliktów chyba istnieją? Mówiła Pani o szukaniu deficytów w sobie, a nie w partnerze, i odnoszeniu się z szacunkiem do inności i różnorodności, jaką partner ma w sobie. Zaleciła rozwój świadomości siebie i swoich potrzeb. Czy zauważa Pani jakieś jeszcze prawidłowości i coś, co pomaga większości ludzi? Na przykład: „w trakcie wielkiej burzy i nawałnicy zatrzymajcie się oboje, wyjdźcie i ochłońcie, a potem wróćcie do tematu z innej perspektywy emocjonalnej”? Usłyszałam ostatnio poradę, którą dostał mój znajomy w gabinecie na terapii: First bed, than talk… Czyli że lepiej najpierw te silne emocje można by, akurat w jego relacji, przetransformować na pasjonująca bliskość seksualną, a potem dopiero rozmawiać o jakimś sporze…

A. M.: No tak, i już jesteśmy w samym środku naszej nienasyconej kultury. Ja opowiadam, co może być ważne, a Pani na to: mało, mało, poproszę więcej:) A tu nie ma co podsuwać kolejnych pomysłów. Lepiej na serio popatrzeć w siebie i w sobie „ogarnąć” własny sposób reagowania. Bo to przecież nie rzeczywistość stanowi problem, tylko nasz sposób reagowania na nią. Więc powtórzę jak uparty osiołek, że najważniejsze to  zrozumieć, dlaczego reagujemy tak, a nie inaczej. Dlaczego złości nas właśnie to, a nie coś innego. Dlaczego krzyczymy na drugiego albo chcemy schować się do mysiej dziury, kiedy on nas krytykuje…  Co nam „robią” inni ludzie i do jakiego stopnia traktować to jako traumę, a w jakim stopniu się od nich tego uczyć?

A strategie, sztuczki, grepsy… Oczywiście, bywają pomocne, kiedy zaczynamy działać z innego wewnętrznego miejsca i potrzebujemy szybko nowych narzędzi, nawet nowych zdań do rozmowy. Takie szczegółowe, dopasowane do konkretnych potrzeb, „szyte  na miarę” można stworzyć podczas pracy z coachem. A teraz, na użytek tej rozmowy? Co z tego, że powiem: w kłótni dobrze jest mówić o jednej sprawie naraz, dobrze jest zamieniać zarzuty na postulaty, dobrze jest pytać drugiego: „co ty na to?”, dobrze jest pamiętać, że ten drugi w kłótni najczęściej krzyczy coś „o sobie”, a nie „przeciw nam”.  Zwykle, mając nawet  najlepsze chęci  i tak nie da się tego zastosować „przez rozum”…bo klucz tkwi w naszych emocjach. One są energią w ruchu – a ruch czasem trudno zatrzymać. Ale im bardziej nabieramy wprawy w określaniu własnych uczuć i potrzeb, im lepiej rozumiemy ich źródła i traktujemy je jako własny, unikalny bagaż, tym zatrzymywanie tego ruchu, który nam nie służy, łatwiejsze.

Info o Annie Mieszczanek:

Mediatorka rodzinna i coach relacji w Ośrodku Mediacji i Pomocy Rodzinie (relacje.vel.pl).
Z pierwszego zawodu dziennikarka, w stanie wojennym sprzedawczyni warzyw, potem wydawca i autorka książek psychologicznych, a także inicjatorka kampanii „Zrobione Zapłacone” na rzecz gratyfikacji domowej pracy kobiet (kasakobiet.most.org.plinspro.org.pl).
Pracy psychologicznej uczyła się od Jerzego Mellibrudy, Wojciecha Eichelbergera, Arnolda Mindella, Tomasza Teodorczyka. Pomaga odnaleźć wygodną ścieżkę wszystkim pogubionym w relacjach z partnerami czy rodziną.
Autorka bestsellerowego wywiadu-rzeki z Wojciechem Eichelbergerem z 1994 roku p.t. „Jak wychować szczęśliwe dzieci”, którego trzecie wydanie właśnie znika z półek (merlin.pl). Wydawnictwo Zwierciadło drukuje wydanie czwarte.

Foto Anny Mieszczanek: Zosia Zija

Avatar photo

Autor/ka: Iza Kopp

Żona, mama piątki dzieci. Dyplomowany terapeuta Ustawień Hellingerowskich i coach rozwoju osobistego. Od 4 lat mieszka pod Wrocławiem. Uczyła się od wielu terapeutów i coachów z Polski i zagranicy. Pasjonatka coachingu holistycznego. Od ponad 10 lat pisze opowiadania dla dzieci i artykuły dla kobiet o naturalnych metodach leczenia i rozwoju. Kocha pracę z ludźmi, towarzyszenie im w stawaniu w pełni swoich sił i możliwości, taniec, żagle na pełnych ciepłych morzach, świetną jakość i pracę z najlepszymi. Na stałe związana z Integrative Medical Center założonym przez dr Preety Agrawal we Wrocławiu.

2 odpowiedzi na “„Nasi bliscy nie są kłopotem, tylko okazją do odkrywania”. Rozmowa z Anną Mieszczanek o rozwoju w związku”

Przygotowuję film dokumentalny na temat łączenia funkcji matki i pracy zawodowej kobiet. Chciałabym porozmawiać na temat powrotu do pracy młodych mam.
Kiedy jest dobry moment na powrót do pracy?
Czy szybki (po miesiącu, dwóch) powrót do pracy nie wpływa negatywnie na poczucie bezpieczeństwa dziecka?
A może odwrotnie: pozostanie w domu wpływa negatywnie na kobietę, która dopiero w pracy czuje się w pełni wartościowa?
Jeśli chciałabyś ze mną porozmawiać o swoich doświadczeniach, zapraszam do kontaktu: reportazomatkach@gmail.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.