Ulice pełne samochodów dostawczych, sklepowe półki pełne, giełdy upstrzone hałdami jarzyn. Nie tylko tam jedzenie jest na wyciągnięcie ręki. Naprawdę. Weź torbę i chodź z nami nad rzekę. Do parku. W miasto!
Bez: Smakuje i leczy
Herbatkę z czymś podać? Poproszę bez! Bez czarny tak naprawdę jest biały. Kwiat jest biały. Kwitnie krótko, pod koniec maja i na początku czerwca, więc warto po drodze do domu chwycić ze dwa, trzy baldachy i wrzucić do dzbanka. Należy to zrobić w suchy dzień, gdy pyłek trzyma się kwiatuszków.
Dzbanek uzupełnia się plasterkami cytryny oraz substancją słodzącą, którą się lubi, np. syropem z agawy, miodem, ksylitolem, pełna dowolność. Gdy ostygnie i już nie parzy, można sączyć i estetyką naparu zachwycać gości oraz domowników.
Napój z kwiatów czarnego bzu poza walorami smakowymi ma również właściwości lecznicze. Jest pomocny przy kaszlu, gorączce, a nawet zapaleniu oskrzeli. Można przeczytać na opakowaniach, że kwiaty bzu wchodzą w skład wielu mieszanek ziołowych stosowanych przy zaparciach oraz aptecznych syropów bez recepty na przeziębienie.
Działają napotnie i moczopędnie – wspomagają oczyszczanie organizmu. Po wysączeniu zalej kwiaty koniecznie jeszcze raz i korzystaj z jeszcze mocniejszego aromatu. Można go bardzo lubić, albo bardzo nie znosić – zapach kwitnącego bzu jest bardzo charakterystyczny i są w miastach całe osiedla pachnące na początku czerwca właśnie tak. Stanowczo jest jednym z królów dojrzałej miejskiej wiosny.
Jaśminowiec: Służy ku ozdobie
Jednym z moich ulubionych zbiegów okoliczności jest ten, że jak jemy w czerwcu na śniadanie owsiankę z truskawkami, to koło furtki rozkwita jaśminowiec. I robi się zupełnie sielsko, zupełnie nie jak minutę od tablicy z napisem „Warszawa”. Matka w połowie kawy, chwiejąc się na nogach, wsypuje uwielbiany kardamon do miseczek, między truskawki a ciepłą owsianą breję, a dziateczki na samą myśl o jedzeniu kwiatków wybiegają i rwą, rwą, rwą, aż się drzewka trzęsą.
Niestety nie dostaną wszystkiego, co przyniosą, dostaną po kwiatuszku i szlus, koniec. Ponieważ jaśminowiec w większych ilościach jest toksyczny. W mniejszych nie jest. W mniejszych dodaje śniadaniom zawadiackości i w ogóle nie subtelnej nuty jaśminu. Pachnie jak wściekły, a że 80% zmysłu smaku to zapach, to już sami wiecie. To już sami jecie…
Wszyscy się pytają o kwiatki. Czy róża ta, czy może tamta jest lepsza. I takie tam. A tu niespodziewanie zapachniało jaśminowcem. Oczywiście od razu zaczęłam kombinować, co by tu można ugotować z tego urokliwego i jakże pięknie pachnącego kwiecia. Nie zerwałam dużo. Pomysł wpadł mi do głowy w domu. Jako że lubię wszelkie konfitury i różne tego typu zapachniacze do herbaty, postanowiłam ukucharzyć coś w tym stylu. Do malutkiego słoiczka albo dzbanuszka, na klimatyczny fajf, ze scone’em lub herbatnikiem do przegryzienia.
W małym garnuszku zrobiłam karmel. Nie jest to nic trudnego. Wsypałam trochę cukru trzcinowego do garnka i podgrzałam. Zaskowyczało, narobiło szumu. Zalałam wodą (niedużo), para buch i oto jest. Teraz kwiatki. Biedne trzęsły się, muszę przyznać, trochę przed zanurzeniem w słodkiej i gęstej cieczy. Bezlitośnie wrzuciłam białe kwiecie karmelowi na pożarcie. Teraz jak zwykle nadszedł czas na improwizację. Gdzieś tam zalegały u mnie dwie małe buteleczki Ballantines’a. Mały chlust poleciał więc do mikstury. I nic więcej. Zredukowało się to wszystko, rozpachniało, żeby na koniec zaromatyzować czarną herbatę. Niezłe! Resztę zamknęłam w małym słoiczku na jakiś deszczowy dzień, których niestety nie brakuje.