Otwierając pierwszą część cyklu „Nowości w biblioteczce przedszkolaka”, pisałam o książkach, które czytamy wspólnie z dziećmi praktycznie bez przerwy. Od tej pory minęło już kilka tygodni i, szczerze mówiąc, niewiele się zmieniło – może z wyjątkiem przetartych okładek i naderwanych grzbietów, które niedawno jeszcze wyglądały całkiem przyzwoicie. Ale nie mamy zamiaru się przejmować – w końcu to znaczne zużycie wskazuje ni mniej, ni więcej na częste użycie, a to jest chyba najlepszą recenzją zaprezentowanych w zeszłym miesiącu książek. A dziś? Dziś mamy drugą część cyklu i pięć kolejnych książkowych nowości! Widzicie je na zdjęciach, jeszcze w całości. Jeszcze nienaruszone. Pokochaliśmy je wszystkie tak bardzo, że głowę daję – im też coś za parę tygodni odpadnie. Ale kto przejmuje się konwenansami, gdy w natulowej paczce przychodzą takie książki…
Porozumienie, spokój, kraina wartości, czyli przeszło sto stron „Opowieści o tym, co daje moc”
Zacznę od książki, która szalenie mnie zaskoczyła. Spojrzałam na nią i doszłam do wniosku, że, mimo ciekawego wydania i ładnych ilustracji, znajdę w niej opowieści, które dobrze się czyta, ale na tym się skończy. Opowieści, jakich w polskich księgarniach wiele – żadnych literackich uniesień, beletrystycznych fajerwerków. Ale się myliłam! „Opowieści o tym, co daje moc” okazały się właśnie tymi fajerwerkami. Zanim jednak przejdę do tego, co we wspomnianej książce daje moc (a daje, porządnie!), opowiem trochę o narracji. Dziś naprawdę trudno o lekturę dla najmłodszych czytelników, w której dialogi są tak rozbudowane i ciekawe, a przy tym napisane tak naturalnie i autentycznie, że aż mamy wrażenie, że jesteśmy w samym środku zdarzeń. Codzienne sytuacje, ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś przypadkiem podsłuchuje i aż nie może wytrzymać, by nie wtrącić się do rozmowy. A rozmawia cała rodzina! Dziadkowie, rodzice i aż czworo niesamowitych dzieci – Julka, Miłosz, Hania i Amelka. I nie tylko. Ta rodzina jest naprawdę duża!
Uwaga! Reklama do czytania
Seria Niuniuś. Książki o emocjach małego dziecka
Historyjki obrazkowe dla najmłodszych, których bohaterami są urocza świnka i jej rodzice. Pełne humoru opowieści o codzienności, które dają wytchnienie, służą oswojeniu lęków i ułatwiają radzenie sobie z trudnymi emocjami.
To niezwykła książka, w której najwięcej jest… filozofowania!
W końcu nie trzeba być filozofem, by wyobrazić sobie, jak wiele poglądów się ze sobą spotyka, gdy wszyscy bohaterowie zaczynają ze sobą rozmawiać. I co w tym niezwykłego? Przede wszystkim to, że tutaj wszyscy traktują siebie z szacunkiem, mimo że ich zdania czasami są zupełnie odmienne. Miłosz mówi, że uroda Mona Lisy go, delikatnie mówiąc, nie oczarowała? W porządku! Ta opinia staje się jednak punktem wyjścia rozmowy o kanonach piękna, malarstwie renesansu i o tym, że piękno nie zawsze widoczne jest na zewnątrz. Marek Michalak, autor „Opowieści o tym, co daje moc”, subtelnie wplata też w dialogi ciekawostki, teksty piosenek, ale też cenne dygresje. Ich bohaterami często są osoby, które zapisały się na kartach historii naszego kraju – Wanda Traczyk-Stawska, Irena Sendlerowa, Janusz Korczak. A wszystko to dzieje się „przy okazji” – w czasie przeszło stustronicowej literackiej podróży ani razu nie poczułam, że forma jest przeładowana, przeciążona. Jej twórca, kawaler Orderu Uśmiechu, na każdym kroku podkreśla jednak, co jest tak naprawdę ważne.
Dzieci chcą rozmawiać. Potrzebują tego jak powietrza. I jeśli tylko damy im na to przestrzeń, są na tę rozmowę zawsze otwarte
Dlatego najnowsza książka Marka Michalaka, kontynuacja bestsellerowych „Opowieści o tym, co w życiu ważne”, dotyka ważnych wartości. Wśród codziennych spraw – powrotów do domu, spacerów, podróży – bohaterowie znajdują czas na rozmowy o wierze, wierności, zdrowiu, prawdzie. To pięknie zilustrowana książka (autorką każdej kreski, która daje moc, jest Katarzyna Sadowska), jednak jej największe piękno kryje się w tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka. I może to właśnie mnie zmyliło. Ale wcale nie żałuję – tym częściej będziemy tutaj wracać.
Bestsellerowa seria książek dla młodszych i starszych dzieci, w której zwierzęta mówią ludzkim głosem. Nie tylko od święta!
Zaczęłam od kontynuacji książki polskiego autora, teraz czas na debiut angielskiej ilustratorki. I to debiut nie byle jaki, bo taki, który niedługo po premierze został okrzyknięty bestsellerem w trzydziestu krajach! Książka „Odwagi, zajączku” Nicoli Kinnear nie jest więc nowością na rynku wydawniczym, jednak czuję, że powinna się tu znaleźć – sukces debiutanckiego tytułu sprawił, że w niedługim czasie spod pędzli autorki wyszła cała seria książek. Opowieści, które doczekały się już polskiego wydania, znajdziecie w naszej księgarni. Wszystkie są mądre, piękne i wartościowe zarówno dla najmłodszych dzieci, jak i trochę starszych czytelników. Nie będę dziś przedstawiać wam wszystkich, bo fenomen tej serii polega na tym, że gdy już przeczytacie pierwszą część, to z automatu chcecie sięgnąć po kolejne. Tylko dlaczego?
księgarnia natuli.pl
Najlepsze książki dla dzieci w jednym miejscu
Piękne, mądre, starannie wydane. W duchu rodzicielstwa bliskości. Uczące uważności, rozpoznawania emocji, życiowych umiejętności. Zachwycające historiami. Dla dzieci od 0 do 18. I tych starszych też!
Koniecznie odwiedź naszą księgarnię!
Bo „Odwagi, zajączku” to książka, która bazuje na kontrastach
Zanim jednak przypomniałam sobie, że trzymam w dłoniach książkę dla dzieci, mocno uderzył mnie obraz tytułowego zajączka. Chciałby razem z przyjaciółką, Luną, bawić się na zewnątrz, ale paraliżuje go myśl o opuszczeniu domu. „Za bardzo się boję!”, powtórzone dwukrotnie w tak krótkiej opowieści, połączone z przerażeniem, poczuciem odtrącenia i ciągłym smutkiem, który odczuwał Logan, sprawiły, że książka Nicoli Kinnear wydała mi się strasznie przytłaczająca. A później, gdy wszystko przeczytałam głośno, dotarło do mnie, że najmłodsze dzieci nie analizują tego w ten sposób. Dla kilkulatka to opowieść o zajączku, który kiedyś bardzo się czegoś bał, ale później przezwyciężył strach, wyszedł na zewnątrz, stawił czoła różnym, nawet bardzo niebezpiecznym wyzwaniom, ale teraz czuje się dobrze sam ze sobą, bo już niczego się nie boi. Z dziecięcej perspektywy „Odwagi, zajączku” to książka z pięknymi ilustracjami, na początku trochę smutna, a później wesoła, bo przecież zajączek też już nie ma żadnych powodów do smutku.
Wyjątkowa seria książeczek. Oszczędna, choć bajecznie kolorowa. Wręcz baśniowa!
Wspomniałam o kontrastowości i teraz na chwilę przy niej zostanę. Pierwsza część bestsellerowej serii angielskiej ilustratorki czerpie pełnymi garściami z motywów baśniowych. O tym, co w baśniach znajdziemy dobrego, a co złego, pisał Bruno Bettelheim. Nazwisko tego amerykańskiego psychoanalityka zapamiętam chyba do końca życia – wielokrotnie pojawiało się w czasie studiów polonistycznych, niestety także w czasie niezapowiedzianych testów. Jeśli jednak, z perspektywy czasu, miałabym wskazać jedną osobą, która nauczyła mnie pisać baśnie (przynajmniej w teorii, bo nigdy żadnej nie napisałam), to byłby nią właśnie Bettelheim. Tłumaczył, że baśnie muszą bazować na sprzecznościach, by dwie strony – dobra i zła – były łatwe do odróżnienia. Bajkowa recepcja, gdzie drzewa śpiewają, a zwierzęta mówią (o proszę, to tak jak Logan!), zaspokaja w dziecku potrzebę fantazjowania, wierzenia w cudowność. A to sprawia, że debiut Nicoli Kinnear to jedna z najlepszych książek dla dzieci. Dużo lepszych od baśni Andersena, jeśli już o nie pytacie!
Ludzie potrzebują ludzi. Introwertyków i domatorów też to dotyczy!
Od zajączka, którego aż przerażała myśl o opuszczeniu domu, przechodzimy do najbardziej ekstrawertycznej książki świata. „Ludzie dla ludzi” Benjamina Zephaniaha, bo o niej mowa, to krótka, rymowana opowieść, w której głównymi bohaterami są… ludzie. Całe mnóstwo ludzi! Śmieją się razem, spacerują, przytulają, wspólnie jedzą posiłki. Powiem, posyłając do was oko, że ta książka może wkurzać każdego rodzica, który przez chwilę chciałby pobyć sam (zwłaszcza w łazience). A tu autor jeszcze opowiada o tym, że bycie samemu jest do kitu! Ale ma rację. Bo choć każdy z nas poszukuje przestrzeni, w której może czasami być sam, odpoczywać, rozwijać pasje, to na dłuższą metę takie rozwiązanie przecież nikogo nie satysfakcjonuje.
„Ludzie dla ludzi” Benjamina Zephaniaha to nie tylko książka, w której królują zabawne ilustracje ludzi. To piękna opowieść o poczuciu wspólnoty!
A wszystko to niesie forma przyjazna czytelnikom w wieku wczesnoszkolnym, przedszkolnym, właściwie w… każdym. Forma, która od razu wpada w ucho i którą łatwo zapamiętać, nawet jeśli nie za bardzo czujemy miętę do poezji. Benjamin Zephaniah pisze o prostych, oczywistych sprawach, o tym, że potrzebujemy ludzi zawsze, nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy smutni, kiedy chcemy z kimś porozmawiać, kogoś pocieszyć, a w końcu podzielić z kimś radości, bo mamy ich tak dużo, że na jedną, samotną osobę przypadłaby zbyt duża dawka. Nila Aye daje z kolei tej opowieści graficznej życie, pokazuje, że z całej różnorodności świata najbardziej różnorodni są ludzie. Mają różne karnacje, noszą różne ubrania, mieszkają w innych częściach świata. Niektórzy mają długie brody, inni gęste włosy, a jeszcze inni nie mają ich wcale. Są ludzie, którzy biegają, puszczają latawce, skaczą po drzewach.
Są ludzie, którzy jeżdżą na rowerze, są też tacy, którzy poruszają się na wózku inwalidzkim
Mimo tych wszystkich różnic jest jednak coś, co nas łączy. Wszyscy potrzebujemy siebie nawzajem. Wtedy, gdy chcemy razem posiedzieć przy ognisku, zrobić papierowe wycinanki, nauczyć się węzłów marynarskich czy po prostu przytulić po dniu pełnym wrażeń i… zasnąć. Ludzie potrzebują ludzi. Nie ma nic bardziej oczywistego. Czasami o tym zapominamy, ale z taką lekturą łatwiej będzie nam zapamiętać. A, jeszcze jedna sprawa! „Ludzie dla ludzi” to świetna książka do samodzielnego czytania. Ciekawe ilustracje, niesamowite przygody, poczucie humoru, minimalna ilość tekstu w maksymalnej odsłonie (duża, czytelna czcionka!) zapraszają do nauki czytania, pokazywania i rozumienia.
Mnóstwo ciekawostek, zagadek i beczącego humoru, czyli „Opowiem ci, mamo, co robią owce”
Zwiedziliśmy cały świat, odwiedziliśmy setki domów, spacerowaliśmy po lasach i parkach, a nawet zaliczyliśmy przyjemny dzień pod żaglami. Czas wrócić, odpocząć. Gdzie? Do Bacówki! O, ile tu owiec, baranów i psów pasterskich. Nie wiem, czy tu na pewno odpoczniemy, skoro z każdej strony dobiega do nas głośne: bee! Jeśli w wasze ręce wpadła już książka „Opowiem ci, mamo, co robią owce”, wiecie doskonale, o jakim miejscu mowa. Jeśli nie, to koniecznie musicie je zobaczyć. Ale zacznijmy od początku, a więc od… tytułu. Jest przewrotny. I cała seria taka jest! „Opowiem ci, mamo” to kilkanaście książek obrazkowych, w których tekst występuje gościnnie, za to główną rolę grają ilustracje, połączone z zagadkami, zadaniami, żartami, a także błyskawicznymi ciekawostkami, które zaskoczą nawet dorosłych.
Najlepsze książki dla dzieci. Wspólne czytanie, zabawy językowe, nauka liczenia dla młodszych i trochę starszych dzieci
Po kilku minutach wspólnego opowiadania wszyscy zaczęliśmy… beczeć.
Mogłabym napisać: „wspólnego czytania”, ale nie byłoby to prawdą. Przecież w książce Kasi Kołodziej tak dużo jest owiec, że trudno jest między nimi odnaleźć nawet małe partie tekstu. Ale gdy już się pojawiają, oznacza to tylko jedno – świetną zabawę. Niektóre zadania są bardzo poważne, wręcz mrożące krew w żyłach (jak to, kiedy jeden z psów pasterskich, zamiast pilnować owiec, strzela sobie z nimi selfie, a dopiero później się orientuje, że parę jego puszystych koleżanek… zniknęło), ale bez obaw, czekają na was też zabawne przygody! Wiele, wiele przygód. Ale jest jeszcze coś, za co uwielbiam „Opowiem ci, mamo, co robią owce”. Twarde, kartonowe, wytrzymałe strony! To jeden z wielu powodów, dla których tak często po tę książkę sięgamy. Możemy ją oglądać, czytać, opowiadać i zgadywać bez końca, a ona dumnie znosi każde mocniejsze szarpnięcie.
„Linie na twarzy babuni” Simony Ciraolo – literacki dowód na to, że zmarszczki są… cudowne!
Lutową odsłonę cyklu „Nowości w biblioteczce przedszkolaka” zakończę najdelikatniejszą książką, jaką ostatnio miałam przyjemność przeczytać. Prawdziwą przyjemność, bo takie opowieści zdarzają się raz na milion. Nie jest jednak delikatna ze względu na oprawę – twarda okładka wiele zniesie. Delikatne, metaforycznie, jest wszystko, co znajduje się w środku. Delikatna jest babcia, która czule obejmuje wnuczkę. I wnuczka jest delikatna, gdy czule pyta, skąd wzięły się wszystkie zmarszczki tuż przy oczach i ustach babci. A najdelikatniejsze jest to, co w tych zmarszczkach się kryje…
Okazuje się, że każda zmarszczka to osobna historia. Żadna nie powstała bez powodu!
Gdy mała bohaterka książki „Linie na twarzy babuni” Simony Ciraolo zaczyna zadawać ukochanej babci pytania, tak naprawdę wchodzi do przestrzeni pełnej pięknych, wzruszających wspomnień. W każdym wspomnieniu kryją się inne emocje – radość, zaskoczenie, smutek. Tą przestrzenią jest całe życie tytułowej babci. Autorka pokazuje, że to, czego często się wstydzimy, co staramy się za wszelką cenę ukryć, usunąć (ach, te magiczne kremy z kwasem hialuronowym!), jest piękne. Po prostu jest piękne. To wszystko sprawia, że „Linie na twarzy babuni” to książka idealna dla każdego, niezależnie od płci i wieku. Bo przecież nie o zmarszczki tutaj chodzi, a o akceptację swojego ciała – nawet jeśli wydaje nam się, że daleko mu do ideału. Chodzi o każdą bliznę na kolanie dziecka, która przypomina o udanej (mimo upadku!) wyprawie rowerowej. Chodzi o każdy rozstęp na ciele mamy, udowadniający, że jej brzuch był kiedyś domem. Chodzi o ślady na dłoniach taty, który razem z dziećmi budował jesienią karmniki dla ptaków. No dobrze, o linie na twarzach też chodzi. Ich z czasem też będzie coraz więcej. Tak jak wspomnień.